Do podstawówki chodziłam w czasach kiedy szkoła podstawowa gościła u siebie ucznia osiem lat.
Wychowawcę klasy miałam przez osiem lat tego samego. Był to nauczyciel geografii. Człowiek, który z pasją opowiadał o swoich podróżach, spontanicznych wypadach za miasto. Nam, swoim uczniom i wychowankom, też organizował wycieczki w plener. Taka wycieczka była zawsze zaplanowana, szczegółowo przygotowana i omówiona na lekcji geografii. Rozkładaliśmy mapę terenu, wyznaczaliśmy trasę, punkty postoju. W każdym punkcie wycieczki było zaplanowane zadanie do wykonania; pobranie próbki gleby, pobranie próbki wody, gdy akurat punkt znajdował się w pobliżu zbiornika wodnego. Gdy wycieczka miała na celu zbadanie roślinności w określonym terenie, metodą na chybił trafił, poprzez rzut ramką o wymiarach metr na metr, wyznaczaliśmy miejsce – próbę. Z tej próby pobieraliśmy egzemplarze roślin do badania i opisania. Na wycieczkach, oczywiście, zbieraliśmy tylko te rośliny, które nie są prawnie chronione. Musieliśmy więc być za pan brat z atlasem roślin chronionych.
W szkole każda wycieczka to okazja od oderwania się od szkolnej ławy i tablicy. Ale nie tylko. Te nasze podróże po terenie uczyły nas o ukształtowaniu terenu, nazywania krain geograficznych, nazw roślinności. Pamiętamy rodzaje gleb. Wycieczki pozwoliły nam je zbadać organoleptyczne. Uczenie się praktyczne na naszych wypadach dawało dobre rezultaty. Wycieczki nie tylko dawały nam wiedzę. Te podróże były okazją do wzajemnego poznania się w grupie, zawiązania przyjaźni w klasie. Każdy wypad i wycieczka spełniał, wiec, cel dydaktyczny i wychowawczy.